76 lat po powstaniu
76 lat po powstaniu
Zdjęcie autora: Stagecoach
Stagecoach
8 sie 2020
6 minut(y) czytania
Zbliża się 76 rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Zawyją syreny, patrioci odpalą race i słychać będzie – chwała bohaterom. Niby wszystko w porządku, ale zawsze mam wtedy mieszane uczucia. Część z tych odpalających o powstaniu wie tyle co nic. Rocznica jest dla nich okazją, żeby coś tam zademonstrować. Może niektórych obrażam, ale takie a nie inne wrażenie mam nieodparte.
Rocznicę 1 sierpnia obchodziłem od dziecka. Polegało to głównie na zapalaniu zniczy w miejscach straceń, których w Warszawie nie brakuje. Niewiele osób wtedy to robiło, więcej zniczy było 1 listopada w powstańczych kwaterach na cmentarzach, ale pamiętam, że harcerze wystawiali warty.
Cała moja rodzina była w czasie powstania w Warszawie. Ojciec długo się nie nawalczył, bo na Pradze skończyło się już trzeciego dnia, ale rodzina ze strony mamy dotrwała do połowy września, kiedy to upadło Powiśle i mieszkańcy trafili do obozu w Pruszkowie, a potem na podczęstochowską wieś. Nie wszyscy, dziadek trafił do obozu, z którego już nie wrócił. Nie miałem szczęścia go poznać. Wychowano mnie jednak w kulcie dla powstania i powstańców, no, tylko babcia nie mogła Borowi Komorowskiemu darować śmierci dziadka. Czasy, w których dorastałem, nie były dla powstania przychylne. Mówiono głównie o niepotrzebnych ofiarach, nieodpowiedzialności polityków rządu londyńskiego itp. Oczywiste było, że się przeciwko takim ocenom buntowałem. Zwalałem winę na ruskich, którzy stali za Wisłą i powstańcom z pomocą nie przyszli. Z biegiem lat, a takoż liczbą przeczytanych lektur, moje bezkrytyczne widzenie powstania zaczęło się zmieniać.
Dziś uważam, że było tragedią w klasycznym greckim rozumieniu, czyli taką, której uniknąć się nie dało, bo przeznaczeniu nie mogli się przeciwstawić nawet bogowie. Było tragicznym kresem II Rzeczypospolitej, finałem jej dwudziestoletniej niepodległości, której na dłużej nie dało się obronić. Można tu mówić o błędnej polityce Becka, która doprowadziła do osamotnienia Polski w roku 1939, ale po prawdzie to Beck zrobił, co mógł. A mógł niewiele. Oszukał przynajmniej Anglików i Francuzów zmuszając ich do wypowiedzenia wojny Niemcom. Po niespełna roku Francja skapitulowała, a Anglików uratowało tylko wyspiarskie położenie i niezrozumiała do dziś decyzja Hitlera o powstrzymaniu ataku pod Dunkierką. No, oczywiście też polscy piloci w bitwie o Anglię.
Międzywojenna Polska w kleszczach niemiecko-rosyjskich robiła, co mogła. Pewnie mogła więcej, ale i tak na niewiele by to się zdało. Paktowanie z Hitlerem czy Stalinem większego sensu nie miało, polityka appeasamentu prowadzona głównie przez Francuzów i Anglików sprowadzała się do tego, żeby dać Niemcom wszystko, czego tylko zechcą, byle mieć spokój. Polska była w to zaspokojenie niemieckiego apetytu wliczona tak jak Austria czy Czechosłowacja. II Rzeczypospolita mocarstwem nie była, choć się tak może i niektórym nie wydawało. Od śmierci Piłsudskiego nie znaleziono jakiejś sensownej koncepcji ustrojowych i tak do końca nie było wiadomo, jaki właściwie porządek w kraju ma panować. W niejakim zaślepieniu wierzono w naszą potęgę militarną, co zaowocowało debilnym zajęciem Zaolzia w czasie likwidacji Czechosłowacji, czego głupotę można porównać chyba tylko ze sprowadzeniem Krzyżaków przez Konrada Mazowieckiego. Mit potęgi rozwiał się we wrześniu 1939 roku, kiedy to poniosło klęskę nie tylko militarnie słabsze od Niemców polskie wojsko, ale także przestarzała doktryna wojskowa, mentalność z okopowej I wojny i przekonanie, że my tę wojnę wygramy. Klęska wrześniowa była szokiem, ale nauczyła nas niewiele. W powstaniu warszawskim popełniono te same błędy.
Było źle przygotowane wojskowo, a w ogóle nieprzygotowane dyplomatycznie. Łatwo to co prawda mówić z dzisiejszej perspektywy, ale zupełny brak rozeznania władz londyńskich tudzież jeszcze większa nieświadomość władz państwa podziemnego są z dzisiejszej perspektywy porażające. Decyzja o wybuchu powstania została podjęta w sytuacji zbliżającej się do Warszawy Armii Czerwonej. Tu specjalnych złudzeń nie było, spodziewano się, że Sowieci zainstalują w Warszawie PKWN (powstał 22 lipca), że Armia Krajowa zostanie rozbrojona, tak jak po zdobyciu Wilna, a jej przywódcy aresztowani i wywiezieni w głąb Rosji. Przedwojenna Polska londyńska dla Stalina już nie istniała, Katyń nie był przypadkowym nieporozumieniem, a elementem likwidowania polskości jako zjawiska politycznego. Nawet myślenie, że da się w Warszawie zająć kilka budynków i utrzymać je do wkroczenia Rosjan było utopijne. Nawet, gdyby się udało, to i tak historia potoczyłaby się wytyczonym już torem. Pewnych rzeczy jednak jakby zupełnie nie zauważano. Przede wszystkim Stalin chyba rzeczywiście nie zamierzał atakować Warszawy. Raczej, tak jak to zrobił, chciał zebrać siły na linii Wisły z komfortowym zachowaniem zdobytych już wcześniej przyczółków. Interesowała go wtedy głównie możliwość skierowania się na południe, co też się stało i pozwoliło zająć kraje na południe od Polski przed zachodnimi aliantami. Warszawa była dla Stalina jakimś nic nie znaczącym miastem, które i tak Sowieci by zajęli, tylko że nieco później. Wybuch powstania był dla Stalina zaskoczeniem i z początku nie przywiązywał do tego zdarzenia wagi. Sowiecka propaganda co prawda do powstania warszawiaków wzywała, ale była raczej obliczona na późniejsze twierdzenie, że Polacy sami nie walczyli, co Stalin władzom w Londynie zarzucał, a co miało być chyba przygrywką do wcielenia Polski do Związku Sowieckiego. Pewnie o takie wcielenie PKWN miał wcześniej czy później poprosić. W ostateczności Stalin uznał zapewne, że likwidacja sił powstańczych rękami Niemców jest dla niego niespodziewanym darem od losu. Rosjanie tak czy siak do Warszawy we wrześniu wkraczać nie zamierzali, ale Bór Komorowski i reszta władz państwa podziemnego o tym nie wiedziała. Na odruch sumienia u Sowietów raczej liczyć nie można było.
Drugą ważna kwestią była ocena sił niemieckich. Trudno powiedzieć, może liczono, że oddadzą broń tak jak w 1918 roku? Może nie było to liczenie takie zupełnie bezpodstawne, bo przecież 20 lipca 1944 miał miejsce zamach na Hitlera i mogło się zdawać, że III Rzesza pęka od środka. Niestety, nie pękła, a Hitler szybko się pozbierał. Niemcy byli nadal silni, podobnie jak w źle oceniającej ich siły wrześniowej operacji Market-Garden, w której zmarnowano siły spadochronowej brygady generała Sosabowskiego. Postulował on zresztą zrzucenie tych spadochroniarzy w Kampinosie, co raczej z przyczyn technicznych było niewykonalne. Niemców przecież jeszcze w grudniu było stać na ofensywę w Ardenach nim ostatecznie zostali złamani. O szykującym się w Warszawie wybuchu Niemcy też wiedzieli. Armia Krajowa była dość dobrze zinfiltrowana przez niemiecki wywiad i w jakim sensie trzymana pod kontrolą. Na kilkanaście dni przed 1 sierpnia Niemcy umocnili strategicznie ważne punkty w Warszawie i wycofali żołnierzy z miejsc mniej istotnych. Dla nich najważniejsze było utrzymanie mostów i tras przechodzących przez miasto z zachodu na wschód. Jak piszą niemieccy historycy – panicznie się bano połączenia sil powstańczych z sowieckimi, stąd priorytetem było też odcięcie powstańców od Wisły. W momencie, kiedy udało się osiągnąć te cele pozwolono powstaniu dogorywać do października i honorowo skapitulować. Wrogiem była Armia Czerwona, Armia Krajowa co najwyżej pewną niedogodnością. Niemcy powstańczą Warszawę pacyfikowali metodycznie i pewnie by zrobili to szybciej, ale główne ich siły miały inne zadania.
Powstańcy na taką bitwę nie byli przygotowani ani militarnie, ani mentalnie. To miał być kilkudniowy zryw i działano tak, jakby Warszawa była jakimś miejscem oderwanym zupełnie od teatru wojennego i wszystkich jego powiązań i struktur. Jednym słowem – hura. Co prawda trzeba też by było zrozumieć ówczesną mentalność. Dzisiaj liczy się życie każdego żołnierza, dba się o unikanie strat lub ich minimalizowanie. Wówczas polec za Ojczyznę było największym zaszczytem, a dowódcy ze stratami liczyli się tyle o ile. Stąd masakry podczas powstańczych ataków na lotnisko czy w późniejszej fazie powstania na pociąg pancerny przy Dworcu Gdańskim. Taką taktykę atakowania masą ludzką stosowali również Sowieci, ale oni się z życiem swoich żołnierzy nie liczyli zupełnie. Było to jednak wpisane w ówczesną taktykę wojenną i uważano, że tak być powinno. Bardzo istotną słabością powstańców był też brak łączności, co doprowadziło do podzielenia sił powstańczych na zgrupowania w poszczególnych dzielnicach bez możliwości współdziałania. Odkryto co prawda możliwość łączności kanałowej, ale trudno było w ten sposób koordynować ataki i niewiele z nich wynikało. Niemcy rozprawiali się z dzielnicami po kolei, aż przykro o tym myśleć.
Nie pomyślano też o mściwej furii z jaką zwłaszcza w pierwszych dwóch tygodniach powstania Niemcy potraktowali ludność cywilną. Rzezie Ochoty i Woli były niewyobrażalne, ale mając w pamięci warszawskie getto można było się ich spodziewać. Oczywiście przyjście z pomocą mordowanej masowo ludności było niewykonalne. Późniejsze zrównanie miasta z ziemią też raczej nie przychodziło nikomu do głowy. Trudno jednak było wejść w chorą głowę Hitlera.
Można odnieść wrażenie, że dowództwo powstańcze nie miało ogólnego planu walki. Oddziały miały, owszem, przydzielone w momencie wybuchu zadania, ale większości celów nie udało się osiągnąć i niemal od razu zaczęła się obronna walka o przetrwanie.
Powstanie skończyło się honorową kapitulacją, ale pochłonęło blisko 20 tysięcy zabitych powstańców i od 200 do 250 tysięcy ofiar wśród ludności cywilnej. Pozostali mieszkańcy Warszawy zostali z miasta wywiezieni gdzieś w Polskę, a niemal całe miasto metodycznie zburzono. Czy więc było warto?
Patrząc racjonalnie, nie było warto. Ale czy można było inaczej? Można dzisiaj mnożyć różne teorie, ale z tamtejszej perspektywy wszystko wyglądało inaczej. Nadzieja na odzyskanie wolności i przegonienie Niemców ze stolicy była ogromna. W pierwszych dniach przynajmniej, potem była już tylko walka o przeżycie, względnie, jak wspominał jeden z powstańców, o mającą jakiś sens śmierć. Może jedyną realną korzyścią płynąca z powstania było to, że jednak nie zostaliśmy republiką radziecką. Nie można już było Polakom zarzucić, że nie walczyli, może też się i Stalin zreflektował, że z Polakami trzeba inaczej i zostawił nam w pełni zależną od sowietów państwowość. Tak czy inaczej powstanie warszawskie było ostatnią bitwą II Rzeczypospolitej. Mitologizujemy je dzisiaj i nie chcemy pamiętać o realiach. Oczywiście bohaterom powstania należy się pamięć, ogromny szacunek i wdzięczność za poświęcenie. Powstańcze bohaterstwo zawsze będzie natchnieniem dla pokoleń i niejakim zobowiązaniem wobec walczących, ale i wobec bycia Polakiem. Tacy nieracjonalni bywamy i pewnie zawsze będziemy. Obyśmy tylko wyciągali z naszej historii właściwe wnioski.
Dodaj komentarz