Coś ze mną nie tak
Coś ze mną nie tak
Zdjęcie autora: Stagecoach
Stagecoach
11 lis 2020
4 minut(y) czytania
Zastanawiam się, czy coś jest ze mną nie tak, skoro nie odczuwam żadnej potrzeby demonstrowania swojej polskości i patriotyzmu? Odkąd pamiętam, byłem Polakiem i nigdy mi nie przychodziło do głowy, że mogę być kimś innym. Nigdy nawet nie myślałem o emigracji, może poza krótkim epizodem z dzieciństwa, kiedy to marzyła mi się Australia, co mi przeszło po lekturze Tomka w krainie kangurów, bo jakoś nie lubię węży. Ponadto jak głęboko w przeszłość sięga pamięć rodzinna nikt z moich przodków nie miał obcego pochodzenia. Jestem Polakiem jak kot jest kotem, ryba rybą, ptak ptakiem, wygląda na to, że w sposób naturalny. Kot też nie demonstruje swojej kotowości, jest kotem i już.
Wyrastałem w polskiej kulturze, od dziecka karmiono mnie polską literaturą i historią, pilnowano mojej poprawności językowej zaszczepiono niechęć do Niemców i Ruskich. W młodości chyba byłem nacjonalistą. Zaznaczałem w atlasie granice Polski z czasów Jagiellonów, utożsamiałem się z uczestnikami wszystkich powstań, wierzyłem w nasze narodowe bohaterstwo, a i był czas, w którym mesjanizm też mi nie był obcy. W peerelowskiej Polsce czułem się może nawet trochę wyalienowany nie chodząc na pochody pierwszomajowe, nigdy nie opanowując rosyjskiej ortografii, wymyślając hasła typu – od Białegostoku do Władywostoku itp. Z kolegą stworzyliśmy nawet Ortodoksyjną Partię Emisariuszy Narodowych w skrócie OPEN, w której funkcjonowały komórki ARKA i ANKA odpowiednio Antyrosyjska Komórka Agresji i Antyniemiecka Komórka Agresji. W partii jednak wkrótce nastąpił rozłam i ja i kolega poszliśmy własnymi drogami. Ja chyba faszyzowałem, on bolszewizował, więc wspólnie się nie dało. W dzisiejszych czasach może byśmy zalegalizowali działalność, wówczas musieliśmy pozostawać w konspiracji.
Później studiowałem polonistykę, zostałem nauczycielem języka polskiego, przeczytałem cały kanon literatury polskiej i sporo więcej, co prawda literaturę innych nacji też znam nie najgorzej. Język polski zawsze był dla mnie jak powietrze i w tym języku pisałem i piszę do dziś tak, jak się oddycha. Ubolewam nawet nad tym, że bywa on choćby w tekstach piosenek wypierany przez angielszczyznę, ale cóż, takie mamy obecnie czasy, wymagające uniwersalnego przekazu językowego. Może zabrzmi to nieco pompatycznie, ale język polski to ja, czy może dokładniej ja to język polski, jestem językowym tworem polszczyzny, taką mam strukturę wewnętrzną. Podobnie jest z historią, choć z bezkrytycznego uwielbienia z czasów młodości przeszedłem na pozycje trzeźwo-krytyczne, znaczy przede wszystkim staram się zrozumieć.
Kiedy więc spojrzę na swoją przeszłość i korzenie powinienem teoretycznie maszerować w szeregach wykrzykujących hasła o wielkiej Polsce i tym podobne. Dlaczego więc nie mam takiej potrzeby? Dlaczego takie marsze mnie w jakimś sensie brzydzą jak niegdyś pochody pierwszomajowe? Odstręcza mnie głównie sztuczność, powierzchowność, brak osadzenia wielkich słów w naszej skromnej rzeczywistości. Nacjonalizm i wszelkie teorie narodowościowe uważam za zakończony już etap historii. Trzeba było przez niego przejść dla utrwalenia narodowej tożsamości, ale kiedy została już ona utrwalona, pora na inne myślenie, bardziej otwarte na świat. Utożsamienie z narodem budzi się we mnie autentycznie głównie przy okazjach sportowych. Kibicuję naszym reprezentantom, mecze czy igrzyska budzą we mnie prawdziwe emocje, wygrywam i przegrywam wspólnie z naszymi. Nic z tego nie czuję podczas świąt narodowych. Nie wiem, może powinienem? Może to właśnie ten powinnizm mnie zniechęca?
Szanowany przeze mnie, mimo diametralnie odmiennych poglądów, Lech Makowiecki zadaje ostatnio pytanie, czy w chwili obecnej jesteśmy gotowi umierać za Polskę. Ogólnie odpowiem, że tak, gdyby zachodziła taka potrzeba. Młodzież tłumnie poszłaby w dym, jak w czasie niedawnych protestów przeciwko zaostrzeniu przepisów antyaborcyjnych. Ale samo pytanie jest postawione niewłaściwie. Nikt przy zdrowych zmysłach za nic umierać nie chce. Jeśli więc zaszłaby potrzeba za Polskę i ideały lepiej byłoby walczyć i w stanie wyższej konieczności raczej zabijać niż umierać. Nie jestem, człowiekiem walki, ale kiedy nie mam wyjścia, zwykle się nie poddaję tylko bronię. Patriotyzm wiązany z martyrologią budzi moją niezgodę. Czy jakiś zabity żołnierz wygrał kiedyś bitwę? – Miał powiedzieć generał Patton. Bardziej to może skomplikowane, ale w ostateczności prawdziwe. Myślenie o tym jak to pięknie i szlachetnie polec za Ojczyznę jest w swojej istocie zgubne. Właściwe jest zastanawianie się jak zwyciężyć. Mit bohaterskiego, walczącego do ostatniego naboju powstańca jest w gruncie rzeczy szkodliwy, bierze się z niewiary, że można wygrać.
Nasze czasy są może ciekawe i niespokojne, ale przynajmniej w tej części świata omijają nas wojny. Wojna to głównie bałagan i zniszczenie, więc chwała Bogu, że pokoleniu lat pięćdziesiątych udało się jakoś jej uniknąć. Oby udawało się nadal. Urodziłem się i dorastałem w zniewolonym kraju. Czułem prawdziwą radość z odzyskania suwerenności, z wyzwolenia się z kłamstw i pustosłowia, chorego myślenia, wewnętrznej konspiracji, trudu oddychania zatrutą atmosferą. Jeśli dzisiaj coś z tamtych czasów powraca w takiej czy innej formie, instynktownie temu się sprzeciwiam. Kłamstwo nie jest przypisane do jednego konkretnego ustroju i do jakiejś jednej ideologii. Jeśli ci, którzy je pokonali, wchodzą w buty poprzedników, to nie jest to dobre, to nie o to w walce z kłamstwem chodzi, cele nie uświęcają środków. Jak w słynnej pieśni Kaczmarskiego śpiewacy zbyt często pozostają sami, a mury znowu rosną.
Przez trzydzieści lat Polski suwerennej nie wypracowaliśmy jakiegoś ogólnie akceptowanego sposobu obchodzenia święta Niepodległości. Próby znalezienia jakiegoś rozwiązania w stylu czekoladowego orła nie przyjęły się. Przyjął się marsz, na którego czele stoją przedstawiciele filozofii trudnej do sprecyzowania. Jesteśmy wolni i niepodlegli i szukanie na siłę jakiegoś wroga czy zagrożenia jest nieproduktywne. Jest z tym trochę tak, jak z chodzeniem w niedzielę do kościoła i nagminnym grzeszeniem w dni powszednie. Pójdę, pokrzyczę, pomacham flagą i napełnia mnie duma z bycia patriotą. Nie czuję tego. Nie jestem jednak wobec tego narodowego święta obojętny i właśnie dlatego piszę to, co piszę. Wolałbym jednak, żeby to był dzień refleksji nad naszą historią, świadomością, tożsamością narodową. Tego jest dla mnie zbyt mało.
Urodziłem i wychowałem się w kraju zniewolonym, żyję obecnie w kraju podzielonym. Ten podział nie jest niczym nowym, bo rzadko kiedy najpierw Rzeczpospolita a potem Polska były jednomyślne. Podziały nie są złe, bo nadają światu dynamikę, ale bywają bolesne. Mnie boli przede wszystkim to, że nie umiemy się dogadywać, że pozostajemy w niszczącej walce o jakieś drobiazgi, o sprawy, które spokojnie mogą obok siebie współistnieć, o idee, które w rzeczywistości sprowadzają się do walki o władzę, wpływy, pieniądze.
Międzywojenne różne koncepcje Polski Piłsudskiego i Dmowskiego były jakoś tam przynajmniej klarowne. Dziś należą już do historii, bo zmieniło się w tym kraju właściwe wszystko. Ideologów na miarę wymienionych jednak dziś nam brakuje. Trudno tę naszą rzeczywistość poukładać. Nie mogę się utożsamić z ideami narodowymi, które uważam za archaiczne, ale przeciwstawiając się im nagle znajduję się w towarzystwie dawnych budowniczych PRL, z którymi też mi zupełnie nie po drodze. Nie jestem nacjonalistą, ale kosmopolitą czy internacjonalistą również nie. Skoro nie umiem się opowiedzieć po żadnej ze stron, trzymam się strony własnej. Nasza rzeczywistość przynajmniej na indywidualizm pozwala, to już coś.
Dodaj komentarz