Moje lektury z minionego roku
Moje lektury z minionego roku
Zdjęcie autora: Stagecoach
Stagecoach
7 sty 2023
8 minut(y) czytania
Przyjrzałem się liście książek, które w minionym roku przeczytałem. Zawsze mam poczucie, że to za mało i że mogłem więcej, ale nie czytam na rekord, a wszystkiego przeczytać nie dam rady, trochę szkoda.
Na początku roku nabyłem czytnik e-booków, co znacznie ułatwiło mi czytanie wieczorem i zacząłem od „Przygód brygadiera Gerarda” Artura Conan Doyle’a, bo akurat miałem to wgrane na ebookową listę. Takie przygody barona Munchausena, ale sympatyczna lektura przed snem. Potem nadrobiłem zaległość, czyli „Wykład prefrsora Maa” Stefana Thermersona. Książka trudno dostępna w wersji papierowej, podobno było tylko jakieś zagraniczne ograniczone wydanie, ale elektronika rozwiązała wieloletni problem. Powieścią zachwycał się Bertrand Russell i nawet napisał do niej słowo wstępne, dziś jednak trzeba by mocno prześledzić ówczesne konteksty, żeby dogłębnie zrozumieć myśl Themersona. Po wierzchu życie w kopcu termitów jest jednak zabawne, a całość skojarzyła mi się z „Bajeczkami dla starych dzieci” Marka Twaina, gdzie leśne zwierzęta wysyłają naukową wyprawę w celu zbadania świata ludzkiego. U Themersona sprawa jest bardziej złożona i filozofia pogłębiona, ale lektura opowiastki Twaina mogła być w tym przypadku inspiracją. Fragmenty Wykładu czytałem jeszcze w czasach studenckich, ale dopiero teraz przeczytałem całość.
Prawdziwym odkryciem okazały się książki Evżena Boczka z cyklu „Ostatnia arystokratka”. Przeczytałem wszystkie pięć niemal płacząc ze śmiechu i czekam na dalszy ciąg, który podobno nastąpi. Czesi są specjalistami od poczucia humoru i Boczek idzie w ślady Haszka, Czapka takoż Hrabala. Pamiętnik nastoletniej czeskiej arystokratki, której mieszkająca w USA rodzina odzyskuje zamek po przodkach rozkłada na łopatki. Znalazłem w Internecie nawet film nakręcony na podstawie pierwszej części, ale gdzie mu tam do oryginału. Od czasów lektury, kiedy tylko słyszę określenie super od razu kojarzy mi się kuzynka głównej bohaterki Deniska, dla której wszystko jest super albo psycho. Opowiedzieć się tego nie da, trzeba przeczytać.
Idąc za ciosem, szukając czegoś równie zabawnego, sięgnąłem po „Trzech panów w łódce nie licząc psa” Jerome’a K Jerome. Książka uznawana za arcydzieło komizmu „Ostatnie arystokratce” dorównuje jednak z trudem, choć podobieństwo narracyjne można znaleźć. Humory czeski i angielski niezmiennie bawią.
Czytałem powyższe książki rozdział po rozdziale przed snem i kiedy skończyłem, potrzebowałem czegoś następnego. Znalazłem „Koniec drogi” Johna Bartha. „Bakunowy faktor” tegoż autora to jedna z moich ulubionych książek, ale napisany wcześniej „Koniec drogi” to zupełnie co innego. Jest dość ponurą tragikomedią, w której nękany czymś w rodzaju stuporu egzystencjalnego językoznawca podejmuje pracę w prowincjonalnym koledżu w celach terapeutycznych. Tu przypadkowo wplątuje się w dziwaczny trójkąt z miejscowym nauczycielem i jego żoną. On nie chce romansu, ona też, ale siła bezwładu rzeczywistości jest tak wielka, że do niego dochodzi. W dodatku ona zachodzi w ciążę i przy próbie jej usunięcia umiera zadławiwszy się pod narkozą uprzednio zjedzonym zbyt obfitym obiadem. Całość jest lekko absurdalna choć najzupełniej realna, nie zapowiada przygód Ebenezera Cooka, który w „Bakunowym faktorze” czyni postanowienie zostania poetą i dziewicem, w którym to postanowieniu usiłuje wytrwać. Barth to jednak pisarz niezwykle ciekawy i wart większego poznania. Nabyłem niedawno, ko swojemu zdziwieniu obecną w księgarni, książkę „Opowiadać dalej”, która na razie czeka na swoją kolej.
Obok bowiem używania wieczorami czytnika ebooków nie zarzuciłem tradycyjnych książek papierowych, a znajdująca się na mojej codziennej drodze do pracy i z pracy księgarnia nieustannie wodzi mnie na pokuszenie. Uległem tej pokusie w tym roku kilkukrotnie kupując między innymi kilka książek George’a Orwella, bo się jakiś ich wysyp pojawił. Przeczytałem jak na razie tylko zbiór artykułów z czasów drugiej wojny pod tytułem „Czy naprawdę schamieliśmy”. Lektura wielce pouczająca, pozwalająca spojrzeć na wojnę oczami Anglika zanurzonego w swojej rzeczywistości. Kolejne Orwelle czekają w kolejce. A skoro już byłem przy autorze „Roku 1984”, to uzupełniłem go książką autora „Nowego wspaniałego świata”, czyli Aldousa Huxleya, zatytułowaną „Kontrapunkt”. Z artykułami Orwella ma ona coś wspólnego, jako że też powstała przed napisaniem głównego dzieła życia. Huxley jest pisarzem nudnym, co piszę ośmielony opinią o nim zawartą w „Cząstkach elementarnych” Michela Houellebecqa, którego nazwiska wciąż nie potrafię spamiętać i które kojarzy mi się z Drew Hollcombem, muzykiem z zupełnie innej bajki. Niemniej Houellebecq (niezmiennie przeklejam to nazwisko) rzuca na Huxleya ciekawe światło, osadzając go w zdominowanej przez biologów rodzinie i jako inspirację wskazując brata Juliana Huxleya z jego teorią transhumanizmu. Niewątpliwie ciekawy ślad, ale raczej nim nie podążę. „Kontrapunkt” to intelektualne męczarnie grupy angielskich nierobów i nieudaczników z wyższych sfer, którzy sami nie wiedzą, czego chcą i najwyraźniej się nudzą. Rzecz jako przygrywka do „Nowego wspaniałego świata” bardzo interesująca.
Za swoją książkę roku uznałbym jednak „Amerykańską sielankę” Philipa Rotha. To jedna z moich większych zaległości, zwłaszcza, że dużo literatury amerykańskiej przeczytałem. Rotha jakoś pomijałem i bardzo niesłusznie. „Amerykańska sielanka” poszerzyła moją świadomość w temacie amerykańskiej mentalności, co dla mnie o tyle istotnie, że zajmując się od lat muzyką country wzrastająca świadomość co do amerykańskiej świadomości jest mi przydatna. Powieść to dzieje młodzieńczego idola narratora, Szweda Levova. Levov jest w latach szkolnych wybitnym sportowcem, lokalną gwiazdą, miejscowym idolem. Następnie dziedziczy po ojcu fabrykę rękawiczek, żeni się z miss New Jersey i tworzy modelową amerykańską rodzinę lat sześćdziesiątych. Problemem staje się córka, która jako dziecko się jąka, robi się gruba i jako nastolatka w proteście przeciwko wojnie w Wietnamie podkłada bombę pod miejscową pocztę zabijając niechcący szanowanego w okolicy obywatela. Córka znika, Levov próbują ją odnaleźć, ale przede wszystkim zrozumieć. Amerykański mit wali się w gruzy, w dodatku okazuje się, że żona Levova nienawidzi zbudowanego dla niej domu, a męża zdradza z kiepskim lokalnym architektem. Ten rozziew między tym jak być powinno, a jak jest, to główna idea powieści. To też przyczynek do zastanowienia się nad zmiennością świata i konfliktem między pokoleniami. Problem nie dotyczy przecież tylko bohaterów Rotha, ale nas wszystkich.
Powieścią, która takoż pozwala spojrzeć przenikliwiej na naszą aktualną rzeczywistość okazało się „Wahadło Foucaulta” Umberto Eco. Eco jest pisarzem, który nieustannie wbija mnie w kompleksy swoją erudycją a i warsztatem pisarskim, czytam jego książki zawsze jednak z jakąś masochistyczną pasją, obecnie mam na warsztacie „Boudulina”. Wahadło jest o tym jak to kilku intelektualnych dziwaków tworzy zmyśloną choć popartą dowodami teorię o ciągnącym się przez wieki spisku Templariuszy. Teoria jest zmyślona, ale na tyle sugestywna, że zaczynają w nią wierzyć przedstawiciele różnych dziwnych ugrupowań i stowarzyszeń wyznających najrozmaitsze teorie spiskowe. W efekcie doprowadza to do śmierci twórców owej fikcji, złożonych na ołtarzach owych wierzących. Teorii spiskowych bezustannie mnoży się wiele, dziś jest to choćby wielki reset czyli zdominowanie ludzkości przez zmowę bogatych mających na nią wpływ. Gdyby ci wyznawcy obecnych fałszywych proroków przeczytali i zrozumieli „Wahadło”, może by się opamiętali, ale nie ma rady na chcących wierzyć. „Wahadło” to też jednak obecne we wszystkich powieściach Eco zastanawianie się nad współistnieniem fikcji i rzeczywistości oraz fikcyjnością prawd, w które wierzymy. W nagromadzeniu znaczeń, którymi Eco jako semiolog i semiotyk się bawi, przeciętny zjadacz chleba gubi się i staje bezradnym. Dlaczego, mimo wielokrotnych nominacji, Umberto Eco nie dostał literackiego Nobla, nie mam pojęcia.
Skoro już wspomniałem noblistów, to przeczytałem w minionym roku pierwsze po Noblu książki Kazuo Ishiguro (Klara i słońce) oraz Olgi Tokarczuk (Empuzjon). Wygląda na to, że po prestiżowej nagrodzie następuje niejaki twórcze rozprężenie. „Klara i słońce” to filozoficzna powiastka, w której zastanawiamy się czy robot lepiej android jest w stanie zastąpić zmarłego człowieka. Matka małoletniej bohaterki przeżyła już śmierć jednej ze swoich córek i w obliczu choroby drugiej podejmuje starania, by w razie kolejnej śmierci przekształcić w zmarłą córkę kupionego androida. Na szczęście córka nie umiera, a android trafia na złomowisko, aczkolwiek wydaje się cały czas zadowolony ze swojego losu. Ogólnie naiwna psychika napędzanej energią słoneczną Klary jest bardzo interesująca, choć przede wszystkim zastanawiamy się nad istotą własnego człowieczeństwa.
Tokarczuk w „Empuzjonie” też traktuje o przekształceniu czy raczej identyfikacji z tym, kim się w istocie jest. Młody człowiek, który trafia z chorobą płuc do pensjonatu w uzdrowisku, okazuje się hermafrodytą, który ostatecznie wybiera swoją kobiecość. W tle pojawia się transcendentna przenikająca świat natura, trochę podobna do tego, co prowadziło pług przez kości umarłych. „Empuzjon” ma jednak chyba zbyt mocno postawioną tezę nie zostawiając męskiej filozofii pola do obrony. Konstrukcyjne nawiązanie do „Czarodziejskiej góry” wydaje się być próbą wpisania naszej noblistki w wielki kanon literacki. Książki Tokarczuk mają jednak w sobie zawsze coś, co zmusza do myślenia o nich wiele lat po przeczytaniu. Ostatecznej interpretacji, podobnie jak u Eco, nie ma.
Tegorocznego Nobla dostała Annie Ernaux. Na polski tłumaczone były tylko „Lata” ostatnio pojawili się też „Bliscy”. „Lata” zacząłem czytać trochę z obowiązku, bo w moim dawnym świecie lektura noblistów obowiązywała, jeśli chciało się uchodzić za człowieka kulturalnego. Obecny świat nie stawia takich wymagań, możliwe, że idąc za Orwellem, jednak schamieliśmy. „Lata” powinny być jednak lekturą obowiązkową nie tylko z powodu kulturalnego statusu. Ta książka po prostu powinna zostać napisana. Jest trochę pamiętnikową relacją z drugiej połowy XX wieku i ci, którzy urodzili się w okolicach początku lat pięćdziesiątych czy trochę wcześniej przeżywali ją żyjąc. Gdzieś tam w albumach gromadziły się fotografie obrazujące nasze życie i naszą zmienność, jako że czasy zmieniają się, a my zmieniamy się wraz z nimi. Nasze życie toczy się wraz z życiem całej ludzkości, nasze osobiste przeżycia wkomponowują się w globalną rzeczywistość i historię. Każdy ma swoją optykę, znakiem czego, każdy mógłby napisać swoje „Lata”. Dla mnie to spojrzenie wstecz, większość tego, o czym pisze Ernaoux przeżyłem, choć widziałem to ze swojej i polskiej perspektywy.
Większość wspomnianych książek przeczytałem w papierze, a do wieczornej relaksacji znalazłem jeszcze dwie zaległości, czyli „Egipcjanina Sinuhe” Miki Waltariego i „Zwierzęta, ludzie, bogowie” Ferdynanda Ossendowskiego. „Egipcjanina Sinuhe” słuchałem kiedyś jako powieści w wydaniu dźwiękowym w radiowej Trójce, ale zawsze chciałem też przeczytać. I tu też mamy los człowieka wpisany w dzieje powszechne, w tym przypadku czasy faraona Echnatona i walki zwolenników utopijnego boga Atona ze zwolennikami powszechnie uznawanego boga Amona. W istocie jest to trwający cały czas bój między koncepcją świata opartego na harmonii i pokoju, a biorącą jak dotąd zawsze górę koncepcją świata opartego na rozwiązaniach siłowych i porządku ustalanym przez najsilniejszych. Sinuhe przychodzi na świat w rodzinie lekarza niskiego stanu, choć okazuje się, że w istocie jest dzieckiem znalezionym w plecionce płynącej Nilem, podobnie jak Mojżesz, ale w jego przypadku jest możliwe, że jest synem faraona z podrzędnej żony, których to synów pierwsza królowa spławiała właśnie Nilem. Do końca nie poznamy prawdy, ale Sinuhe z czasem zostaje lekarzem faraonów i odgrywa dość istotną rolę w historii Egiptu. Jest też jednak wrażliwym człowiekiem, który w młodości cały majątek wraz z grobem swoich rodziców sprzedaje demonicznej kochance, a już jako dojrzały mężczyzna nie potrafi zapobiec gwałtownej śmierci swojego syna i kobiety, z którą owego syna miał. Powieść znakomita, a Waltari to kolejny pisarz pominięty przez przyznających Nobla.
Ossendowski miał jeszcze gorzej od Waltariego, bo został przez komunę skazany na zapomnienie. Pisarzem jednak był płodnym, choć niezbyt wybitnym. Porównuje się go z Karolem Mayem, który stworzył świat przygód Old Shatterhanda i Winnetou, choć Ossendowski przynajmniej w jakieś części świat opisany w „Zwierzętach, ludziach i bogach” przeżył. Pewności do tego w jakiej nie ma, ale przygodowej literaturze to nie szkodzi. Z dzisiejszej perspektywy wydarzenia z czasów rewolucji październikowej dziejące się jednak na dalekim wschodzie, gdzie ścierały się interesy chińskie, rosyjskie, mongolskie, gdzie żyło wiele ludów i plemion, których kultura sięgała zamierzchłych wieków są niezwykle interesujące. Trudno sobie odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób rewolucje sowiecka i chińska mogły zniszczyć ten wielobarwny świat.
Mimo całej swojej niechęci do Rosjan i ich barbarzyństwa w Ukrainie nie mogłem się powstrzymać od nabycia i powtórnego przeczytania trylogii Michała Bułhakowa (Fatalne jaja, Diaboliada i Psie serce). „Mistrz i Małgorzata” to jedna z najważniejszych dla mnie książek i nie potrafię zrozumieć jak wśród barbarzyńców pojawiały się takie postacie jak: Czechow, Dostojewski, Tołstoj, i wiele innych. Tak samo nie mogę zrozumieć jak w kraju Goethego, Shillera i Tomasza Manna mógł urodzić się ktoś traki jak Hitler. Zaprawdę dziwny jest ten świat. Bułhakow to zadziwiający przykład tego jak wrażliwy, inteligentny, utalentowany człowiek musi konfrontować się z otaczającym go barbarzyństwem. Najwyraźniej nic się w Rosji od jego czasów nie zmieniło.
Z pozostałych lektur wspomnę jeszcze opowiadania Hermana Hesse, niewątpliwego mistrza tego gatunku i „Chimerycznego lokatora” Rolanda Topora. Na podstawie tej drugiej książki Polański nakręcił swojego „Lokatora”. Ale Topor jest znacznie bardziej przejmujący i okrutny na swój groteskowy sposób.
Całości dopełniają dwa tomy „Ognia i krwi” George’a Martina. To oczywiście z powodu pierwszego sezony „Rodu smoka” i przedłużającego się oczekiwania na „Wichry zimy” czyli dokończenie cyklu „Gra o tron”. Zabawne, że ten surowy i okrutny świat Martina staje się ucieczką od naszego realnego świata.
Kolejny rok, kolejne książki. Przy świetle dziennym czytam papierowego „Baudolino” Umberta Eco, a wieczorem z czytnika „Cząstki elementarne” Michela Houellebecqa (znowu przekleiłem, bo francuski to jednak trudny język w pisowni). Co dalej, zobaczymy. Chciałbym wrócić do mistrza z mojej młodości czyli Jorge Luisa Borgesa, kupiłem też sobie w gwiazdkowym prezencie pięć tomów utworów wybranych Marka Twaina. Pięć tomów w tym przypadku nie takie straszne, bo większość czytałem i pamiętam, ale jest kilka nietłumaczonych dotąd opowiadań. Czeka Orwell. Podobnie z Toporem, ze trzy powieści mi zostały. Coś też pewnie nowego pojawi się na tej kuszącej wystawie w księgarni. Wiem jedno, że ten czas przeznaczony na lektury nie jest czasem straconym i choć nieustannie go poszukuję, znajduję zawsze.
Dodaj komentarz