Co robić z lekturami?
Zdjęcie autora: Stagecoach
Stagecoach
12 cze 2021
15 minut(y) czytania
Męczy mnie problem lektur szkolnych. Co jakiś czas powraca, bo ten czy ów minister względnie inny erudyta dochodzi do wniosku, że coś tam trzeba wyrzucić i coś tam dodać. Niby nic dziwnego. Jedne książki się starzeją i tracą swoją aktualność, rokrocznie powstaje też bardzo wiele nowych. Wspomnienia niebieskiego mundurka czy innego Samowara, trącą myszką, choć oczywiście zachowują też ponadczasowe wartości związane z życiem szkolnym. Któż jednak dziś zaczytuje się Benedyktem Hertzem czy Wiktorem Gomulickim. Podobnie tracą realistyczną komunikatywność Lizus Niziurskiego, Awantury w Niekłaju Nienackiego, książki Hanny Ożogowskiej czy mój ulubiony w dzieciństwie Bahdaj. Do niedawna jakoś tam trzymały się Szczenięce lata Wańkowicza, a Ziele na kraterze chyba do dziś jest w lekturach szkolnych. Te książki starzeją się jednak tylko ze względu na postępujące zmiany realiów życia, ale problemy młodzieży szkolnej nadal są podobne, więc można by spokojnie osadzić w aktualnych realiach Poldka Wanatowicza czy Janusza Fąferskiego, a nawet szatana z siódmej klasy. Nawiasem mówiąc oglądałem niedawno izraelski serial Liceum Greenhouse, w którym od wątków z powieści Makuszyńskiego aż się roiło, chociaż dział się we współczesności. Może od czasów Janka co psom szył buty szkoła nieco się zmieniła, ale w swych zasadach jednak pozostaje taka sama. Szkoła to przede wszystkim szkolny przymus i zawsze na palcach jednej ręki będzie można policzyć dzieci, które lubią do niej chodzić. Bunt przeciwko szkolnemu przymusowi będzie zawsze aktualny.
Dotyczy to też lektur szkolnych. Każą dziecku przeczytać jakąś książkę, choć ma ono ochotę na coś zupełnie innego, w najlepszym wypadku na książkę zupełnie inną. Napisałem kiedyś wypracowanie, które sam zatytułowałem – Dlaczego nie przeczytałem Lorda Jima. Temat zadany przez nauczycielkę dotyczył oczywiście powieści Conrada. Dostałem piątkę, co zawdzięczam nie tylko własnemu talentowi i umiejętności przeciwstawienia nudnego Conrada interesującemu Hemingwayowi, ale też owej nauczycielce, na którą trafiłem raz jeszcze w czasach studenckich jako panią profesor od metodyki nauczania literatury. Ogólnie miałem szczęście do szkolnych polonistów, którzy zmieniali się często, ale kolejna indywidualność zastępowała odchodzącą. Moja nauczycielka uszanowała moją indywidualność, a nawet się z niej ucieszyła, co pewnie należy w systemie szkolnym do rzadkości, ale gdyby tak każdy czytał to, co chce, możliwe że mury szkolne by upadły. Chociaż kto wie? Wymagałyby jednak nauczycieli, których nie przerażałoby to, że nie przeczytali książki przeczytanej przez ucznia, a w końcu nikt przecież wszystkiego nie zdoła przeczytać. W końcu ja też, choć ogarniam całkiem przywozicie literaturę dziecięcą i młodzieżową do czasów Harrego Pottera, to z tej późniejszej już zbyt dobry nie jestem. Od jakiegoś czasu w życiu czytałem już głównie dorosłe książki. Im jednak większa byłaby swoboda lekturowa, tym bardziej oczytanych nauczycieli by to wymagało, a z doświadczenia powiem, choć może nie powinienem, że nie jest z tym najlepiej.
Być może właśnie z tej nieoczytalności nauczycielskiej tworzy się kanon lektur obowiązkowych i uzupełniających. Nauczyciele mają pewien komfort ograniczonej poznawczości, ale uczniowie niekoniecznie muszą być zadowoleni. Trochę argumentów za istnieniem takiego kanonu jest. Powinny znajdować się w nim dzieła znaczące, które na wieki wpisały się w historię literatury czy nawet w historię ludzkości. Oczywiste, przynajmniej dla mnie, że powinna być w takim kanonie Biblia, jako źródło wszelkiego słowa pisanego, a jeśli chcielibyśmy zachować pluralizm kulturowy, to czemu nie Koran, Tora, Mahabharata, a nawet obok mitologii greckiej mity Sumerów czy Kalevala? Już u podstaw wykaz szkolnych lektur byłby spuchnięty i nierealny do zrealizowania, więc skazani jesteśmy na wybiórczość, choć dobrze by było, gdyby młodzież miała przynajmniej świadomość istnienia kulturowego wieloksięgu. Wspomnę, że lista lektur dla studentów polonistyki to całkiem pokaźna książka i wszystkiego z tej wielostronicowej listy raczej przeczytać się nie da, choć podobno są tacy, którzy tego dokonali. Krążyła choćby za moich czasów legenda o pewnej wybitnej specjalistce od pozytywizmu, która ponoć miała przeczytać wszystkie powieści Kraszewskiego. Nie mam powodów nie wierzyć, ale raczej współczuję, zwłaszcza, że była to przemiła pani profesor.
Wygląda jednak na to, że zawsze w lekturach skazani będziemy na wybór, zaczynając od podstawowego – czytać, czy nie czytać? W końcu można nie czytać. Lech Wałęsa zarzekał się, że nigdy żadnej książki nie przeczytał, a obalił komunizm i dostał Nobla. Może jednak gdyby co nieco przeczytał, łatwiej by mu było komunikować się z innymi politykami i narodem? Ale, jak widać, nieczytanie nikogo nie dyskwalifikuje i pozwala na stanie się postacią wybitną. Wałęsa może nie czytał, ale książki o nim piszą. O analfabetach w rodzaju Kazimierza Wielkiego czy Jagiełły też. Przeciętny jednak człowiek nieurodzony w rodzie królewskim i nie posiadający charyzmy trybuna ludowego, coś tam przeczytać powinien, jeżeli chce mieć jakieś ciekawsze narzędzia dorosłej pracy oprócz miotły i łopaty.
Co zatem wybrać do czytania? Uczeń, zwłaszcza z młodszych klas sam takiego wyboru nie jest w stanie dokonać. Jego wybory byłyby bardzo przypadkowe i wprowadzały w myślenie małolata zbędny chaos, choć być może z czasem stworzyły jakąś ciekawą i oryginalną konstrukcję. Wyboru dokonują więc za ucznia oczytani dorośli i pierwszym kryterium, które przychodzi do głowy, jest historyczność literacka. Biblia zatem czy inne w zależności od przynależności kulturowej święte księgi, a następnie w cywilizacji śródziemnomorskiej Homer, Platon, Arystoteles, Sofokles, Eurypides, Ajschylos, Arystofanes, Safona, Horacy, Wergiliusz i cała masa innych starożytnych. Problemów pojawia się kilka. Przede wszystkim nadmiar lektur, choć na szczęście Herostrates postarał się o to, żeby większość starożytnej pisaniny do naszych czasów nie dotrwała. Ojcowie Kościoła też. Tego jednak, co się jakoś przez wieki uratowało jest i tak wystarczająco dużo. Specjalista od literatury starożytnej ogarnie mniej więcej wszystko, część nawet w greckich czy łacińskich oryginałach. Przeciętnemu inteligentowi starczą może Król Edyp i Antygona, fragmenty Iliady i Odysei, w oryginale niech będzie, że Exegi monumentum i Galia omnis divisa tres partes est. Dodajmy coś tam z Platona i można szpanować erudycją. Kolejny problem to jednak, kiedy uczniowi tę wiedzę starożytną przekazać? Z filmów w rodzaju Trzystu Spartan czy seriali takich jak Spartakus nawet bardzo młodociany może się dowiedzieć, że jakaś starożytność istniała takoż, że Achilles wyglądał jak Brad Pitt, a Kleopatra jak Liz Taylor, chociaż obecne dzieci mogą już Liz Taylor nie rozpoznawać, co przybliża może nawet sławną aktorkę do rzeczywistej Kleopatry. Do uczniów wczesnych klas szkoły podstawowej tragedia i komedia grecka raczej nie trafią, stąd Antygona pojawia się dopiero w szkole średniej. W piątej klasie podstawówki obecne są jednak mity greckie.
Tu dygresja z własnego nauczycielskiego doświadczenia. Udało mi się raz dogadać z koleżankami uczącymi historii i plastyki w sprawie skoordynowania ich przedmiotów z językiem polskim. Stworzyliśmy więc taki antyczny blok, dzieciakom poprzydzielałem postacie bogów i herosów i w efekcie mieliśmy sporo dobrej zabawy zakończonej przedstawieniem z akcją na Olimpie, mojego zresztą autorstwa i stworzonym pod czujnym okiem plastyczki komiksem mitologicznym. Trudno powiedzieć, jakie były efekty, ale przynajmniej nie było nudno. Szkoda, że eksperymentu nie udało mi się nigdy później powtórzyć. Szkolny system jest na przełamywanie niezwykle odporny. Wygląda jednak na to, że w młodszych klasach najlepiej rozbudzać zainteresowanie, najskuteczniej przez różne formy uczestnictwa, choćby szkolny teatr. Podstawę programową można w taki sposób nie tylko zrealizować, ale i poszerzyć.
Literacka historyczność jest jednak sposobem o bardzo ograniczonych możliwościach. Dziecięca percepcja ma kłopoty z chronologią i mylenie wieków jest na porządku dziennym. Słowacki pewnie pisał przed wojną, ale już kłopot z określeniem czy przed pierwszą, czy drugą, a Homer chyba za Mieszka I, albo może królowej Jadwigi? Układać czas zaczynamy sobie znacznie później, a niektórzy nigdy go sobie nie poukładają. Lepiej więc może porządkować literaturę gatunkowo? Baśń i bajka w młodszych klasach sprawdzą się na pewno, podobnie ballada. Tak też się dzieje, ale kłopot z wyborem nie znika. Na kogo bowiem postawić? Na Andersena? Charlesa Perrault, a może braci Grimm? Z klasyką kłopot mniejszy. Czerwony Kapturek, Kopciuszek, Jaś i Małgosia zawsze będą obecni, ale z Andersenem już kłopot, bo co? Dziewczynka z zapałkami? Słowik? Księżniczka na ziarnku grochu? Postacie Andersena funkcjonują w naszym kodzie kulturowym i może tu jest ukryty jakiś klucz? Chodzi o to, żeby komunikatywne było np. powiedzenie – coś ty taka delikatna jak księżniczka na ziarnku grochu? Co później pojawia się w języku również w odniesieniu do innych książek, choćby modne ostatnio – Anuszka rozlała już olej. Zauważyłem ostatnio, że jest coraz większy problem z odczytywaniem takich kodów literackich. Jeżeli mówię – nic to, to niewielu kojarzy to z panem Wołodyjowskim, a stwierdzenie, że nigdy jakoś nie było, żeby jakoś nie było – niewielu już zestawia z dzielnym wojakiem Szwejkiem. Kody mogą jednak funkcjonować tylko we wspólnocie kulturowej i kanon lektur szkolnych jest jednym z filarów jej budowania.
Wspólnota ostatnio rozszerza się na coraz większy obszar, a to z coraz łatwiejszym komunikowaniem się ze znajomymi na całym świecie, najłatwiej przez Internet. Uświadomiłem sobie, że trudno poczuć ducha języka angielskiego bez lektury Alicji w krainie czarów, bo jest to książka w kulturze brytyjskiej podskórnie obecna. Podobnie trudno wczuć się w amerykański sposób myślenia bez lektur Moby Dicka czy przygód Tomka Sawyera. Że warto sięgać do korzeni również innych narodów zawsze przekonywała mnie książka Rudyarda Kiplinga Takie sobie bajeczki, zwłaszcza rozdziały o tym jak napisano pierwszy list czy jak powstał alfabet. Bardzo żałuję, że nie ma tej pozycji w naszych zerówkach, bo powstanie pisma tłumaczy tak, jak pewna książka o elektryczności, w której elektrony pokazano pod postaciami krasnoludków, pozwoliła mi jako tako pojąć prawa rządzące tą dziedziną fizyki. Niedawno nabyłem tę pozycję pod podwójnym tytułem – Takie sobie bajeczki i Just So Stories. Pozycja jest połączeniem angielskiego tekstu z polskim przekładem i stanowi znakomitą pomoc w nauce języka angielskiego. Widziałem też analogiczne wydanie Alicji w Krainie Czarów. Można zatem powiedzieć, że integracja kulturowa może rozpoczynać się już na bardzo wczesnym etapie edukacji. Warto się postarać, bo nie jest z tym najlepiej. Przywitałem kiedyś znajomych Litwinów słowami – skąd Litwini wracają, ale mimo, że znali język polski, to jednak nie skojarzyli Mickiewicza, w końcu wieszcza obu naszych narodów.
Matematycznie rzecz biorąc lista lektur szkolnych ma pełnić funkcję wspólnego mianownika dla mieszkańców jednego, a i jak się okazuje, wielu krajów. Co więcej nawet wielu pokoleń, bo wnuczek dzisiaj czyta takiego Konrada Wallenroda, którego czytał w czasach szkolnych również jego dziadek. Chodzi nam więc o wspólnotę kulturową i jej historyczną ciągłość. Z racji wagi sprawy problem tym większy. Literatura staropolska jest już obecnie niezbyt strawna i nie zawsze czytelna, choć bez Kochanowskiego i Reja o literaturze polskiej mówić się nie da. Fraszki Na matematyka czy Na nabożną jednak jakoś funkcjonują do dziś, Treny nadal mają swój ładunek emocjonalny. Rej jest jednak już nieczytelny, a polscy poeci łacińscy, niegdyś wtórni, teraz nudni. Jednak niewielki, za to reprezentatywny wybór dałoby się tu ułożyć. Łatwiej jest z Krasickim. Jego bajki są nadal aktualne, a bywa, że zachęceni nimi sięgają po Myszeidę, czy w czasach kontrowersji wokół Kościoła nawet po Monachomachię. Podobnie broni się Fredro, choć głównie dzięki wielkiemu aktorstwu. Co jednak z naszym Romantyzmem? Rzecz jasna Mickiewicz i Słowacki wielkimi poetami byli, ale frustracja Gałkiewicza co do zachwytu, jaki wzbudzają, jakby coraz większa.
Romantyczny polski patriotyzm w obecnej dobie wygląda na trochę archaiczny. O ile szekspirowscy Hamlet czy Makbet (zwłaszcza jego żona) są nadal postaciami, których postawy można spotkać we współczesnym świecie, o tyle znacznie trudniej uwspółcześnić Konrada czy Kordiana. Dziady czy Kordian, podobnie Nieboska komedia to dzieła o fundamentalnej wadze historycznej, ale sposób myślenia i przeżywania do naszych czasów już nie pasuje. Koncepcje Polski jako mesjasza czy Wilkenrida narodów są co najmniej irytujące. Niemniej emocjonalność Mickiewicza nadal jest nośna. W przedstawieniach szkolnych zawsze sprawdzała mi się noc dziadów, a po wigilii Filaretów i Filomatów słyszałem często na korytarzach szkolnych wykrzykiwane – zemsta, zemsta, zemsta na wroga. Podobnie funkcjonowała Reduta Ordona. Słowacki zestarzał się bardziej, chociaż Balladynę skutecznie reanimował niegdyś Hanuszkiewicz i szkoda, że nie powstała podobnie uwspółcześniona inscenizacja Lily Wenedy, choć bliźniacy Lelum i Polelum nieodparcie kojarzą mi się z naszą rzeczywistością, zwłaszcza Polelum noszący na rękach martwego brata. Ogólnie jednak percepcji wielkiej literatury romantycznej przeszkadza sprawa narodowa. Dziś jeszcze wzbudza kontrowersje i spory, ale za jakiś czas zostanie chyba definitywnie przypisana do swojej epoki. Zestarzenie nie grozi chyba jednak balladom Mickiewicza, a i Pan Tadeusz broni się, choć młodzież za nim nie przepada. Naszą epopeję narodową zaczyna doceniać się jednak z czasem, może by łatwiej trafiła do uczniów, gdyby Mickiewicz umieścił w niej jakieś dzieci, ale poza właśnie dorastającą Zosią, dzieci tu nie ma. Kiedy uświadomiłem swoje uczennice z ósmej klasy, że Zosia miała tyle lat, co one, mocno się zdziwiły, a kiedy powiedziałem, że żeniący się z nią Tadeusz miał lat dwadzieścia cztery, usłyszałem – ale stary! Chyba jednak w każdym z nas tkwi tęsknota za jakimś utraconym rajem dzieciństwa czy młodości, więc nostalgia Pana Tadeusza jest dla nas odczuwalna. Mam też nadzieję, że jakiś reżyser wróci do Nieboskiej komedii, która tak bezlitośnie opisuje podziały w polskim społeczeństwie i jest znacznie bardziej aktualna niż mogłoby się zdawać. A jak ktoś chciałby lżejszego Krasińskiego to polecam Mściwego karła, wczesne opowiadanie autora, ale jakże sugestywne. Może pierwszy polski horror? Podobnie zapoznane są Zamek Kaniowski Goszczyńskiego i Maria Malczewskiego. Jak to mówią literaturoznawcy frenetyzm Zamku Kaniowskiego i, co mówię ja, obrazowość Marii to znakomite tematy na filmy, a i czytałem to niegdyś z wypiekami odkrywcy. Grobem dla naszej literatury romantycznej stała się też postawa literaturoznawców. Kiedyś kolega próbował coś tam kombinować na temat Mickiewicza, na co usłyszał, że na ten temat wszystko już zostało napisane i teraz student ma to tylko przeczytać i zapamiętać. Zabijanie nawet naiwnej postawy twórczej u uczniów i studentów to jeden z grzechów głównych naszej edukacji. A można rzeczy odkrywać na nowo, jak mój kolega, który pisał maturę z Kochanowskiego. Kochanowski był wówczas dla mnie starym literackim prykiem, ale kolega znalazł u niego radość i pochwałę życia, co mu niezwykle odpowiadało.
W szkole przez romantyzm można jednak przebrnąć nawet z przyjemnością, kiedy się wieszczów odbrązowi i sięgnie po ich teatralność. Zdecydowanie trudniej jest z narodzinami i rozwojem polskiej powieści. Przyczyna jest nomen omen prozaiczna – uczniom nie chce się czytać grubych książek. Dla mnie im grubsza książka, tym była fajniejsza, bo na dłużej starczała, ale wychowywałem się w czasach bardzo ograniczonej telewizji, bez komputerów, więc jedynym konkurentem książki było radio, ale można go było słuchać, czytając. Obecnie wszystko dzieje się bardzo szybko. W natłoku informacji czytamy po akapicie każdej wiadomości, z trudem znajdujemy czas na książki, których się nie da przeczytać w ciągu jednego posiedzenia. Strawne staje się jakieś dwadzieścia, góra trzydzieści stron, więc widziałbym tu szansę przed opowiadaniami. Czy jednak można odpuścić sobie naszą powieściową klasykę? Sienkiewicz może bulwersować, ale ze zdziwieniem słyszę, że młodzież uważa go z nudnego. W końcu pisał powieści akcji, leją się w nich, ścigają, cały czas coś się dzieje. Może jednak w dobie kina akcji to już nie jest atrakcyjne. Uważana, nie bez przyczyny, za najwybitniejszą polską powieść Lalka jakoś nigdy mnie nie porwała, ale Faraona przeczytałem z niekłamanym zainteresowaniem, a i Emancypantki mi się podobały. Madzia Brzeska wydawała mi się fajna. Reymont to potęga, bo i Chłopi, i Ziemia obiecana, i, przynajmniej dla mnie, Komediantka. Ale ja miałem na te lektury czas bez telewizora i komputera, podobnie jak na Orzeszkową, z której trafili do mnie głównie Cham i Meir Ezofowicz, z którego po raz pierwszy dowiedziałem się czegoś o kulturze polskich Żydów. Jak jednak dzisiejszej młodzieży pomóc przebrnąć przez te cegły? Ekranizacja to nie to samo, ale film trwa około dwóch godzin, da się przeżyć. Przeczytanie Chłopów to zadanie na kilkadziesiąt godzin, gdzie znaleźć tyle czasu? Przyciągnąć uwagę współczesnej młodzieży na tyle godzin wydaje się niemożliwe. A jednak pamiętam lekcje z Chłopów, które prowadziłem jako nauczyciel niewiele wówczas starszy od swoich uczniów. I to były ciekawe lekcje pełne gorących sporów choćby o Jagnę. Dziewczyny bronił jej jak lwice. Sęk w tym, że to było już po serialu z Emilią Krakowską. Większych jednak szans przed wielostronicową literaturą nie widzę. To musi być coś, co nagle staje się modne jak Harry Potter, Władca pierścieni czy Gra o tron. Oczywiście znajdą się mole książkowe, z moich szkolnych szacunków to jakiś jeden uczeń na stu, może liczę nawet zbyt optymistycznie. W moich szkolnych czasach chyba było podobnie, ale jednak rywalizowaliśmy na przeczytane książki. Kolega ambitnie zaliczył całych Tomasza Manna i Dostojewskiego, ja zmagałem się z Parnickim i Proustem takoż Faulknerem. Bardzo byliśmy ambitni. Po prawdzie to jednak później nawet moi koledzy poloniści nie czytali za wiele.
Z czytaniem to trochę tak jak z alkoholem. Większość ludzi pije okazyjnie, czyta też, choć oczywiście są nałogowi pijacy i czytelnicy. Młodzieży nie należy rozpijać, ale czy dałoby się rozczytelniczać? Tu są potrzebne motywacje większe niż tylko przeczytać, zaliczyć i zapomnieć. Dziś nikt się nie wstydzi, że nie przeczytał Czarodziejskiej Góry czy Biesów. Ten, kto przeczytał też nie cieszy się z tego powodu podziwem czy szacunkiem. Czytanie nie przynosi wymiernych korzyści, ani w postaci wyższych zarobków, ani pozycji społecznej czy towarzyskiej. A jednak martwi mnie, że żyję w społeczeństwie, które nie zna kamieni milowych literatury czyli w istocie kamieni milowych ludzkiej myśli. Jakże bym sobie chciał pogadać o korelacji powieści Parnickiego z literaturą iberoamerykańską, zwłaszcza o rozwidlających się ścieżkach prozy Parnickiego i Borgesa. Niestety, nie mam z kim. Czytanie jest czynnością w jakimś stopniu alienacyjną. Film można obejrzeć w grupie, książki też niby można czytać na głos z kilkoma słuchaczami, ale ich istotą jest intymne obcowanie sam na sam, a nie orgia. Czytając odsuwam się od ludzi, przeznaczam czas na swoje zjednoczenie z książką. Owszem, później mogę coś dla ludzi napisać, jak to czynię teraz i znaleźć może nawet kilku czy kilkunastu czytelników na blogu, ale to jest jednak inna forma kontaktu niż taka, jak w czasie wspólnie oglądanego meczu. Lista lektur i przymus szkolny to może i jakaś próba przełamania takiej czytelniczej samotności.
Czy bez konieczności szkolnego czytania w ogóle byśmy w swej masie pamiętali o umysłowych gigantach tworzących arcydzieła? Ale czy rzeczywiście Balzak, Zola, Joyce, Proust coś dzisiaj znaczą? Ta wielka literatura ogranicza się do wysublimowanego kręgu intelektualistów czy może nawet ściślej ,literaturoznawców. Ilu naszych rodaków przeczytało choć jedną książkę naszej najnowszej noblistki Olgi Tokarczuk? Najwięcej emocji wzbudzają jej wyrwane z kontekstu wypowiedzi kontestowane najczęściej przez takich czy innych idiotów. Książki nie wzbudzają emocji, emocje pojawiają się częściej w związku z autorami, którzy jak Salman Rushdi popadają w konflikt z jakąś religią czy ideologią. Swego rodzaju fenomenem jest Joanne K. Rowling i jej Harry Potter sprzedający się nie tylko jako film, ale i powieściowa seria. Przy czym niewielu u nas pamięta Kajtusia Czarodzieja Janusza Korczaka, a ja jako dziecko chciałem mieć takie moce jak Kajtuś. Jedyna książką, na którą się obecnie czeka są Wichry zimy G.G. Martina. Gra o tron jako serial niewątpliwie się do popularności cyklu przyczynił, ale słowo autora, a nie scenarzystów i reżyserów liczy się w tym przypadku znacznie bardziej. Tolkien, Martin czy Rowling to nie jest jednak literatura, która by była brana pod uwagę przez akademię szwedzką, jeśli chodzi o literackiego Nobla. Właściwie trudno powiedzieć dlaczego. Nobla nie dostają autorzy popularni, a piszący książki trudne i w dużej mierze nieciekawe. Czasami, ktoś taki jak skromna Alice Monroe, cicha, ale genialna autorka opowiadań stanowiących esencję gatunku. Niech będzie, że decyduje poczucie wagi literackiej. Naszej Tokarczuk nie czyta się z zapartym tchem, ale to co pisze, pozostaje w pamięci i zmusza do myślenia przez długie lata.
Można zadać sobie pytanie, czy książki są potrzebne kanonowi lektur, czy to kanon lektur jest potrzebny książkom? Sądzę, że raczej to pierwsze. Autorzy lektur szkolnych, jeśli żyją, może zyskują nieco na prestiżu i pewnie trochę też na nakładach swoich książek. Lista lektur szkolnych ma jednak zawsze więcej krytyków niż zwolenników. Czasami trudno zrozumieć, dlaczego jakaś książka w ogóle trafiła na listę lektur. Tak myślałem o powieści Ten obcy Ireny Jurgielewiczowej, dopóki jako nauczyciel nie wziąłem jej na szkolny warsztat. To nie jest wybitna literatura, ale okazywała się jedną z najbardziej nośnych lektur. Relacje między Ulą, Pestką i Zenkiem okazywały się bardzo bliskie uczniom, wzbudzały emocje. Rozpisaliśmy sobie Tego obcego na role i zrobiliśmy plenerowy fotoreportaż uwieczniając scenki z książkowych wydarzeń. Na ile to było sugestywne, niech świadczy wypowiedź uczennicy, która grała Pestkę. Podeszła do mnie jakiś czas później i powiedziała – proszę pana, ale ja nie jestem taka jak Pestka. Nie była, kojarzyła mi się raczej z Madzią Brzeską, a kiedyś odkryłem, że urodziła się w Psarach i wiele wskazywało, że jej prababcia mogła chodzić do szkoły z Żeromskim. Jurgielewiczowa raczej nie trafi do panteonu polskich powieściopisarzy, ale w szkole się sprawdzała.
Lektury szkolne mają z jednej strony wprowadzać w świat tej wielkiej literatury, ale mają też pełnić rolę wspomagaczy w procesie dojrzewania. Jeśli w książce pojawiają się sprawy zbieżne z codziennością szkolną, to zawsze spotyka się to z żywym odbiorem. To, co czytamy, zawsze jakoś odnosimy do siebie. Możemy utożsamiać się z panem Wołodyjowskim czy Kmicicem, Frodo Bagginsem czy Adasiem Niezgódką. Może nawet za mało takich lektur, które są bezpośrednio osadzone w realiach szkolnych, współczesnych szatanów z siódmej klasy czy sposobów na Alcybiadesa. Problemem jest przede wszystkim brak czasu i pojemność uczniowskich mózgów i tak przeciążonych nadmiarem nauki. Stworzyłbym kilka takich kręgów literackich. Ten najszerszy, czyli kanon literatury światowej, zazębiający się z nim kanon literatury języka ojczystego i krąg z kanonem literatury szkolnej czy uczniowskiej. O ile z kręgami pierwszym i drugim nie byłoby, wielkiego problemu, jedynie ich objętość nastręcza trudności, to ten trzeci byłby bardzo dyskusyjny, decyzje bym zostawił praktykom, czyli nauczycielom i uczniom. Na pewno potrzebna jest jakaś ogólna, powszechna dyskusja nad szkolnymi lekturami. Wielkiej chęci jednak do takiej nie widzę. Szkoda, bo to wbrew ogólnej obojętności sprawa ważna. To, co wynosimy ze szkoły zostaje w nas na całe życie, jakoś przekazujemy to kolejnym pokoleniom, często nawet nie mamy świadomości do jakiego stopnia nas to określa. Byłbym za jak największym wyborem, za dużą elastycznością propozycji, ale przede wszystkim za szukaniem sposobów zachęcenia do czytelniczych poszukiwań. Myślę też, że w obecnej dobie istnienia wielu nośników i przekaźników kultury potrzebne jest integracyjne ich potraktowanie. Poza klasyczną książką są filmy, seriale, gry komputerowe i jeszcze jakieś nowe dodawane przez aktualną kulturalną aktywność, które wymagają jakiegoś nauczycielskiego przewodnictwa. Trudno się w tej wielości odnaleźć, odróżnić to, co naprawdę wartościowe od kulturowego fastfoodu. Kłótnie o to, czy trzeba wybierać między Zofią Kossak-Szczucką a Gombrowiczem wydają mi się dość prostackie. Gombrowicz wielkim pisarzem był, a książki Kossak-Szczuckiej to też bardzo interesujące spojrzenie na świat. Szkoła powinna wskazywać różne światopoglądy i pozwalać na wzajemne zrozumienie ludzi, którzy się światopoglądowo różnią.
O ile klasykę można jednak jakoś opanować, to literatura współczesna jest jak ocean. Tyle tego, że właściwie nic nie wiadomo. Każdy czyta co innego, z nominacji zgłoszonych do tegorocznej Nike przeczytałem chyba ze dwie. Mam wrażenie, że za panowania obecnego panteizmu druku znacznie więcej znika dzisiaj niż za czasów Norwida. Jeszcze chwila, a piszących będzie więcej niż czytających i w końcu każdy coś tam napisze i w ostateczności sam sobie przeczyta. Dodatkowo współczesna komercja wszechmocnie mówi, co jest dobre, a co nie, mając na celu jednak nie wartości, a sprzedawalność. Co zatem z tego aktualnego, nieustanie rosnącego dorobku zakwalifikować do listy lektur? Naprawdę nie wiem. Skazani jesteśmy na przypadkowość.
Niewątpliwie współczesna książka staje się wyzwaniem również dla autorów. Po różnych próbach rewolucji w gatunku, tworzeniu antypowieści i innych eksperymentach nadal chyba najlepiej trzyma się klasyczna powieść z jasną akcją i wyraźnymi wątkami, choć coraz większe znaczenie zyskuje również takie pisanie jak u Tokarczuk w Biegunach, w których nie ma jakiejś zwartej formuły, ale poszczególne wątki łączy w całość głownie osoba czytelnika i to jak on sam sobie wszystko do kupy zbierze. Jeszcze innym pomysłem są Księgi Jakubowe, o których trudno powiedzieć czy to powieść, czy raczej oparta na faktach historyczna opowieść. Mój ulubiony niegdyś Parnicki w swoich ostatnich książkach zdecydowanie jednak bredził, co ktoś trafnie określił jako jeżdżenie po radiowej skali bez specjalnego klucza, trochę z tej stacji, trochę z innej. Dziś byśmy powiedzieli, że to jak skakanie po telewizyjnych kanałach. Załóżmy, że tego typu eksperymentalne książki trafiają do bardzo ograniczonej grupy czytelników, ale szkoła tez mogłaby ucznia o takim pisarstwie informować.
Jednak jakiejś rewolucji w polskim szkolnictwie się nie spodziewam. System klasowo-lekcyjny ze sztywnym siedzeniem w ławkach, klasówkami, odpytywaniem i całym swoim uporządkowaniem na wiele nie pozwoli. Dyskusje o lekturach będą nadal akademicko-jałowe, wzbudzając emocje tylko w sferze ideologicznej. Niemniej zachęcam do jak najdalszego wychodzenia poza listę szkolnych lektur, bez ich jednak pomijania. Czytanie ma nadal kolosalną przyszłość i ci, którzy to zrozumieją dużo na czytaniu zyskają.