O kilka książek dalej
O kilka książek dalej
Kolejny czytelniczy rok i kolejne wyrzuty sumienia, że nie mogłem przeczytać więcej. Te nieprzeczytane książki patrzą na mnie z wyrzutem, ale nie da się przeczytać wszystkich. Wypracowałem sobie system czytania, który mógłbym może poszerzyć, ale życie to nie tylko czytanie, więc trzeba znaleźć czas i na inne rzeczy, w tym na lenistwo, czy może raczej chęć robienia niczego, co jest też czasem na trawienie tego, co przeczytałem.
To już drugi rok pod znakiem Świata Dysku Terry Pratchetta. Czytam codziennie przed snem i w ten sposób mam za sobą cykle: „O Ricewindzie – to w zeszłym roku i w tym: „O straży miejskiej”, „O czarownicach z Lancre” oraz „Morta” i „Kosiarza” z cyklu „O Śmierci”. To, co mi zostało powinno starczyć na bieżący rok. O tym, co jest atrakcyjnego w książkach Pratchetta można by pisać dużo i wielu już pisało. Przede wszystkim są one wielopłaszczyznowe. Są ciekawe, pełne zaskakujących zwrotów akcji, historie. Są niekonwencjonalni bohaterowie jak: Ricewind, Marchewa, Babcia Weatherwax czy Śmierć. Jest ogromne poczucie humoru. Jest filozofia. Jest wreszcie przenikająca wszystko magia, której ulega także czytelnik. To rzeczywiście jest osobny świat jak Śródziemie z „Władcy pierścieni” czy Westeros z „Gry o tron”, ale o innej specyfice, wynikającej z osobnej planety. Zabawne, bo jeśli się uważnie rozejrzymy, to znajdziemy zdumiewająco wiele analogii z naszą rzeczywistością, do której zresztą Pratchett z pełną świadomością, choć z przymrużeniem oka, nawiązuje. Spojrzenie jednak na nasz świat poprze pryzmat świata dysku jest wielce inspirujące. Dla mnie przedsenna lektura Pratchetta, to skuteczny sposób na odprężenie po dziennych napięciach.
Udało mi się w ubiegłym roku skończyć pierwszą część „Septologii” Jona Fosse. Uparłem się i znalazłem sposób na przebrnięcie przez tę lekturę czytając nie więcej niż dwie strony za jednym posiedzeniem. Kiedyś fascynowały mnie literackie eksperymenty, ale teraz głównie męczą. Cały tekst bez znaków przestankowych nie bardzo rozumiem dlaczego. Nie jest to strumień świadomości jak u Joyce’a, bardziej może wskazanie na ciągłość życia, ale wiele może tu być interpretacji. Opowieść nie jest ciekawa, a jednak wciągająca. Ulega się tej narracji, podświadomość w dziwny sposób ją przechwytuje i włącza w sposób myślenia. Być może ta nieustępliwość narracji zdecydowała o przyznaniu autorowi Nobla. Zastanawiam się jednak, czy podejmę wyzwanie przeczytania kolejnych części.
Po latach przeczytałem ponownie „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego. Tym razem było to pełne wydanie, które po raz pierwszy ukazało się niedawno. To jest dziwna książka. Trudno ją jakoś umieścić w kanonie literatury polskiej, w końcu napisana po francusku, jednak do polskiej literatury należy. Szufladkowa konstrukcja wpisuje się w dziewiętnastowieczne powieściopisarstwo, ale można się doszukiwać analogii z „Opowieściami kanterberyjskimi”, „Dekameronem” czy „Don Kichotem”. Przy okazji raz jeszcze obejrzałem genialną ekranizację Wojciecha Hassa i uważam, że ani książka, ani film nic nie straciły na wartości.
Z serialowej inspiracji wziąłem się za „Problem trzech ciał” Cixina Liu. Może nie jest to arcydzieło, ale próba opisania konfliktu cywilizacji ziemskiej z pozaziemską, rozgrywającego się na przestrzeni pięciuset lat jest bardzo interesująca. Przeczytałem też drugi tom „ciemny las”, a aktualnie jestem mniej więcej w połowie trzeciej części czyli „Końca śmierci”. I ciekawy jestem jak ta opowieść się skończy. Na razie zbliżający się do Ziemi kosmici stłoczyli całą ludzkość na terenie Australii i czekają, aż ludzie zaczną się zjadać. Wizja dość koszmarna.
Do przeczytania „Gilead” Marilynne Robinson skłoniła mnie informacja, że tę książkę wziął ze sobą na wakacje Barack Obama. Polscy politycy jakoś nie chwalą się tym, co czytają w wolnym czasie, a Marilynne Robinson uważana jest w Ameryce z autorkę wybitną z szansami na Nobla. „Gilead” to dość typowa literatura amerykańska. Powieść jest listem ojca do syna. Ojciec jest pastorem i przekazuje synowi swoje doświadczenia z życia w niewielkiej miejscowości Gilead. Z polskiej perspektywy jest to ciekawe spojrzenie na prowincjonalną Amerykę, żyjącą w niejako postbiblijnej rzeczywistości ścierającej się z właściwościami ludzkiej natury. Jest tu jakaś paralela z „Trylogią amerykańską” Philipa Rotha, ale ciężar gatunkowy nieco mniejszy. Robinson napisała jeszcze trzy części tej powieści, ale w moich wyborach ten dalszy ciąg raczej przegra z innymi nieprzeczytanymi książkami.
Szokiem dla mnie była lektura „Wegetarianki” noblistki z 2024 r. Koreanki Han Kang. To chyba najbardziej ponura książka, jaką przeczytałem w życiu. Nie ma w niej ani odrobiny optymizmu. Bohaterka nie umie przystosować się do świata, czemu właściwe trudno się dziwić, bo to świat zimny i nieprzyjazny, zdominowany przez kulturowe stereotypy. Pod wpływem koszmarnego snu bohaterka przestaje jeść mięso, co powoduje konflikty z rodziną i mężem, w końcu doprowadza do rozwodu. Yong-hye, tak się nazywa kobieta, w swojej psychice przemienia się w roślinę, fizycznie jednak obumiera. Nie ma tu żadnego światełka nadziei, może poza dobrym sercem opiekującej się wegetarianką siostry. Dużo możliwości do zastanawiania się nad kompromisem z rzeczywistością, poczuciem tożsamości, własnym wnętrzem i obiektywnym światem. Nobel chyba zasłużony, ale trzeba przeczytać Han Kang coś więcej. Przede mną „Nadchodzi chłopiec”.
Szperając w literaturze amerykańskiej trafiłem na „49 idzie pod młotek” Thomasa Pynchona. Zastanawiam się, dlaczego dopiero teraz, bo to książka kultowa. Tu też rzeczywistość rozjeżdża się z wyobrażeniami, co doprowadza do wewnętrznej dezintegracji bohaterki o ciekawym mianie Edypa Maas. W pierwszej chwili miałem skojarzenie z powieściami Umberto Eco, ale uświadomiłem sobie, że Pynchon pisał swoją powieść znacznie wcześniej i to Eco chyba Pynchonem się inspirował.
Dla mnie inspiracją intelektualną jest właśnie Umberto Eco. Mam jeszcze kilka jego książek do przeczytania, idąc jednak za „Cmentarzem w Pradze” i „Wahadłem Foucaulta” przeczytałem wreszcie w całości „Protokoły mędrców Syjonu” w opracowaniu Janusza Tazbira. Żywotność tej mistyfikacji jest nieprawdopodobna, co szczegółowo dokumentuje Tazbir. Przetrwała do dziś jak przepowiednie Nostradamusa i nadal znajduje swoich wyznawców, którzy zresztą „Protokoły” znają najczęściej z drugiej, trzeciej czy czwartej ręki. Teorie spiskowe są wiecznie żywe.
Dla jasności w atakach na Tokarczuk jej nieprzejednanych wrogów przeczytałem w końcu jej esej o Wokulskim pochodzący ze zbioru „Lalka i perła”. Esej niegdyś skrytykował Lem i hejterzy Tokarczuk często się na tę krytykę powołują. Tokarczuk sama napisała, że rozważania nad postacią Wokulskiego to tylko jej bardzo powierzchowne spojrzenie i nie wypowiada się w tej materii jako wyrocznia. Lema uważała też za wybitnego pisarza i autorytet intelektualny, a w przypadku krytyki eseju doszło chyba do spięcia między intelektualizmem a mniej aksjomatyczną psychologią. Tokarczuk napisała później „Biegunów” i „Księgi Jakubowe”, o których to powieściach Lem siłą rzeczy się nie wypowiedział, bo nie żył. Myślę, że Nobla by jej pogratulował.
Z lektur rozrywkowych wspomnę jeszcze kończącą cykl o Arystokratce „Arystokratkę pod ostrzałem miłości”, w której to wyraźnie czuje się zmęczenia autora, Evzena Bocka, całością i chęć jak najszybszego zakończenia uprzednio przezabawnej historii.
Za sugestią koleżanki sięgnąłem też po „Ślebodę”, nie mając pojęcia, że powstanie z książki serial. Dobrze napisany i dobrze się czytający kryminał, w którego tle pojawia się trudna dla górali sprawa Goralenfolku. Serial oglądam. Całkiem niezły.
Aktualnie czytam „36 opowiadań” Isaka Basevica Singera. Opowieści jakby ze świata fantasy. Żydowska kultura okolic Warszawy czy Lublina przestała istnieć i opowieści są z innego świata. Trudno zrozumieć, że z tego, co było sto lat temu pozostały tylko zapisane wspomnienia. Przecież niedawno tętniło we wschodniej Polsce zupełnie inne życie. Singer to też mistrz opowiadania i współcześni prozaicy mogą się od niego wiele nauczyć, a zwykłego czytelnika cieszy pięknie układana proza.
Przeczytałem też ponad sto stron „Noża” Salmana Rushdiego. Opowieść wstrząsająca powstała po zamachu na autora. Nie sposób nie myśleć tu o wszystkich ludziach pióra prześladowanych przez totalistyczne ustroje czy fanatyków religijnych. Zamachu na Rushdiego dokonał młody muzułmanin, który przeczytał zaledwie kilka stron z jego książek, ale był fanatycznym zwolennikiem Chomeiniego. Ignorancja i ciemnota okaleczyła i niemal zabiła intelektualistę i wybitnego pisarza. Kiedy czytam w Internecie ataki na Tokarczuk, czy pośmiertne szkalowania Miłosza i Szymborskiej, zastanawiam się, ilu z takich nienawistników byłoby zdolnych do fizycznego urzeczywistnienia swojej nienawiści. Strzeż mnie Panie od pogardy, ale to uczucie rodzi się po lekturze takich wściekłych ataków.
Zacząłem też „Nexusa” Harariego. Przeczytałem wszystkie przetłumaczone na polski jego książki i chyba jestem po nich mądrzejszy. Nie traktuję Juvala Harariego jak proroka, ale jego siła tkwi we wskazywaniu spraw, o których w rutynie życia nie myślimy. Autor znajduje powiązania między tymi umykającymi sprawami i tworzy spójność, dotyczącą w przypadku „Nexusa” informacji. Dodam przy okazji, że sam jest obiektem hejtu tych, co albo go nie przeczytali, albo nie zrozumieli.
Kończę też „Koniec śmierci” Cixina Liu, a jestem też w trakcie lektury biografii amerykańskiej artystki Sierry Ferrell. Książka napisana dla niezbyt wyrobionego odbiorcy, ale można się czegoś więcej dowiedzieć o nieprzeciętnej wykonawczyni muzyki amerykańskiej.
Zauważyłem, że moje ubiegłoroczne lektury wywodziły się z wielu kręgów kulturowych: żydowskiego, chińskiego, koreańskiego, chińskiego. To chyba znak czasu, kiedy docierają do nas przesłania z innych światów. Horyzonty nam się poszerzają.
Nadal jednak ciążą mi na sumieniu książki nieprzeczytane. Zawsze tak będzie, nie należy jednak ustawać w wysiłkach, aby być choćby o następną książkę dalej.