Anty-Polak
Anty-Polak
Zdjęcie autora: Stagecoach
Stagecoach
5 gru 2020
6 minut(y) czytania
Zrobiło mi się smutno. Nie, żebym był z natury jakoś wyjątkowo radosnym człowiekiem, ale zwykle staram się sprawy niesympatyczne kwitować poczuciem humoru. I nagle ten humor się ulotnił.
Rozmawiam czasami na forach społecznościowych z ludźmi o różnych poglądach, od prawa do lewa, jeśli takie rozróżnienie ma jeszcze jakieś znaczenie. Staram się przedstawiać swoje poglądy w sposób wyważony, nie obrażając nawet tych, z którymi się biegunowo nie zgadzam. Unikam zwłaszcza wycieczek ad personam, znaczy, nie napiszę, że ktoś jest głupi, a co najwyżej określę jego poglądy jako niemądre. Ludzie mają prawo błądzić, sam pewnie błądzę wielokrotnie, aczkolwiek w dobrej wierze. Nie czerpię zysków z popierania jakiejś opcji politycznej, więc mogę sobie pozwolić na własne zdanie, bez konieczności udowadniania za wszelką cenę, że mam rację. Nie chroni mnie to przed inwektywami radykałów z jednej, drugiej czy trzeciej strony, ale żalenie się na poziom kulturalny piszących w naszej hejterskiej rzeczywistości ma niewielki sens. Obelgi po mnie spływają, nie wdaję się w dyskurs z tymi, którzy się nimi posługują. Szczekającego psa nie przeszczekasz. A jednak coś mnie naprawdę głęboko dotknęło.
Otóż pewna oponentka, nie pierwszy zresztą raz, uznała, że to co piszę jest antypolskie, że wspieram lewaków, bo sam lewakiem jestem, choć się tego wstydzę. Z jej strony to nic nowego, więc mógłbym tylko westchnąć, ale jej osąd podzieliło kilka osób o różnych od moich poglądach, ale takich, które uważałem za godne szacunku mimo różnicy zdań. Okazało się, że ten szacunek pozostaje jednak bez wzajemności.
Poglądy mam dość jasno określone, choć wątpliwości we mnie równie wiele. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mógłbym być kimś innym niż Polakiem. Polakiem się urodziłem, Polakiem jestem i P:olakiem, jak sądzę, umrę. Raczej nic tego nie zmieni. Skoro jednak mam antypolskie poglądy, to znaczy, że w oczach niektórych jestem zdrajcą, renegatem czy jakkolwiek to nazwać.
Jakież są te moje antypolskie poglądy. Urodziłem się w komunie, którą kontestowałem od kołyski, możliwe że przez przekonania mojego ojca, ale im bardziej wchodziłem w wiek człowieka myślącego, tym bardziej utwierdzałem się, że komunę kontestować trzeba, bo jest jednym wielkim kłamstwem, oszustwem i przeinaczaniem rzeczywistości. Zdania do dziś nie zmieniłem. Z solidarnościową opozycją było mi więc po drodze, zresztą sam w Solidarności byłem i to była jedyna organizacja, do której się w życiu zapisałem, w dodatku z pełnym przekonaniem. W początkach lat dziewięćdziesiątych optowałem za Wałęsą jako kandydatem na prezydenta, przy czym wspierałem Porozumienie Centrum braci Kaczyńskich jako ugrupowanie bardziej sensowne od ówczesnej Unii Demokratycznej, której zarzucałem głównie to, że wie lepiej, co dla mnie dobre. Przykro mi tylko z tego powodu, że musiałem wybierać między Wałęsą a Mazowieckim, ale mój wybór determinowała logika, że tak ją określę – historyczna. Zmiana zachodząca w Polsce musiała zostać zwieńczona koronacją Wałęsy, bo inaczej nie byłoby co do tej zmiany pewności. Późniejszy rozłam między Wałęsą a Kaczyńskmi przeżyłem boleśnie, tym bardziej, że niezgoda w szeregach dawnego obozu wolnościowego doprowadziła do restauracji władzy wywodzącej się z PRL. Proste, gdyby nie nagonka na Wałęsę, Kwaśniewski nigdy by nie został prezydentem, a gdyby nie podział tej dawnej opozycji na wiele partii kanapowych, również SLD nigdy by władzy nie objęło. Nieco wówczas zwątpiłem w mądrość narodu, ale zjawisko restauracji obalonych w czasie rewolucji jest chyba historycznie zdeterminowane, że wspomnę Bourbonów po rewolucji francuskiej i Napoleonie, czy wcześniej Stuartów po Cromwellu. Po gwałtownych zmianach najwidoczniej zawsze pojawia się resentyment.
Żyłem więc przez kilka lat w rozdwojeniu między Wałęsą a braćmi Kaczyńskimi pod postkomunistycznym przewodnictwem, które jednak nie okazało się aż tak złe, jak się obawiałem. Czuję co prawda do teraz niechęć wobec tej opcji politycznej, ale ma ona korzenie w czasach Kwaśniewskiego jako szefa organizacji młodzieżowych i Millera przemawiającego w stołówce KC. Mam też w pamięci zatrucie propagandą Urbana wszystkiego, co mogło mieć jakiś sens. Mimo pragmatycznego spojrzenia, niechęć pozostaje.
Później miałem idealistyczną nadzieję na rządy POPiSu, ale ostatecznie zagłosowałem i na Lecha Kaczyńskiego, i PiS. Było to bardziej wymuszone niż spontaniczne, ale PO mnie nie przekonywała. Zmieniło mi się jednak po wejściu w sojusz Kaczyńskiego z Lepperem i Giertychem. Przyrzekłem wtedy sobie, że już nigdy na PiS nie zagłosuje, bo są zasady, których jednak się nie łamie. Może zresztą od tego czasu PiS zaczął stawać się partią populistyczną, której głównym celem było utrzymanie władzy, a może już wcześniej tak było, ale po prostu tego nie zauważałem. Upadek pierwszych rządów PiS przyjąłem więc z zadowoleniem. W sumie jednak nie miałem już żadnego ugrupowania, któremu bym ufał, co wyraziło się oddaniem głosu na partię Gamoni i Krasnoludków w wyborach samorządowych.
Najistotniejszy jednak przełom nastąpił w konsekwencji katastrofy smoleńskiej, przede wszystkim w wyniku następujących po niej wydarzeń. Mogłem jakoś zrozumieć pochówek pary prezydenckiej na Wawelu, w końcu to prezydent wolnego kraju ginący w katyńskiej symbolice, ale koszmar bzdur na temat zamachu i kult prezydenta, który przejdzie do historii tylko z powodu owej tragicznej katastrofy, ostatecznie mnie do ugrupowania teraz już tylko jednego Kaczyńskiego zniechęcił. A jednak nie zagłosowałem za reelekcją Komorowskiego i w drugiej turze wyborów z roku 2015 postawiłem na Dudę. Wykazałem się niewybaczalną głupotą, ale wydawało mi się, że jeszcze głupiej postąpię wspierając strażnika żyrandola. Okazało się, że zawsze może być jeszcze głupiej.
Ostatnie lata nie przyniosły nic sensownego, może poza uwydatnieniem postaw obywateli, co jest jakąś wartością w nie do końca jasnym politycznym krajobrazie. Pojawiło się dawne rozróżnienie my i oni, co niewątpliwie ułatwia opowiedzenie się po jednej stronie. Owszem, głupio mi, że przeciwko aktualnej władzy stoję po tej samej stronie co spadkobiercy PZPR i ONR, ale przynajmniej przeciwnik jest określony, a wymienione powyżej skrajności muszą mieć jeszcze większe poczucie schizofrenii.
Uwydatniły się też podziały światopoglądowe. Nie przeszkadzają mi osoby spod znaku LGBT, choć próby stworzenia przez nich dość dziwacznej ideologii wydają mi się śmieszne. Nie odmówię im jednak ani prawa do praw, ani polskości. Po prostu są i to trzeba zaakceptować. Mam całą masę zastrzeżeń do kościoła katolickiego i uważam, że monarchistyczno-hierarchiczna struktura stoi w sprzeczności z demokratycznym społeczeństwem. Jest jak dinozaur wśród małych jeszcze, ale już stałocieplnych organizmów i jeśli chce przetrwać, musi ewoluować. Rozumiem kobiety domagające się odpowiednich do ich roli w świecie praw, bo świat to nadal głownie męski i wypadałoby, żeby się jakoś równiej poukładał. Wałęsę nadal uważam za symbol polskiej drogi do suwerenności, podobnie zresztą jak Jana Pawła II, bez którego może by i tej suwerennej Polski nie było. Wściekliznę atakujących obie te historyczne postacie z różnych stron uważam właśnie za wściekliznę. Burzenie filarów, na których wspiera się obecna Rzeczpospolita musi skończyć się zawaleniem stropu. Może i te filary już nieco podniszczone, ale bez nich wszystko runie, więc raczej należałoby poddać je renowacji niż bezmyślnie niszczyć.
O całości własnych poglądów mógłbym napisać książkę i siłą rzeczy wszystkich ich tu nie przedstawię. Bezkrytycznie jednak nie dostrzegam w nich antypolskości. Nawet w kwestii ostatnio najbardziej gorącej czyli spodziewanego weta polskiego (niestety) rządu wobec prób powiązania unijnego budżetu z praworządnością. Ponoć to powiązanie ma naszą suwerenność ograniczać. Jakoś poza Polską i Węgrami nikomu z pozostałych państw UE takie zagrożenie nie przychodzi do głowy. Przystępując do Unii z części suwerenności już zrezygnowaliśmy, godząc się na wspólne widzenie i uznanie wartości nadrzędnych jak choćby demokracja czy prawa człowieka. Zgodziliśmy się, że to Unia ma te prawa gwarantować, więc obecne weto byłoby wymierzone właśnie w tę unijną nadrzędność. Hipotetycznie, co miałaby zrobić Unia, jeśli w którymś z krajów członkowskich doszłoby do przewrotu wojskowego, odstąpiono by od wyborów i założono obozy koncentracyjne? Przykład skrajny, ale żeby się nie pojawił, trzeba odpowiednio wcześnie reagować. Nasza suwerenność bardziej wydaje mi się zagrożona opozycją wobec innych krajów UE, bo grozi osamotnieniem i podatnością na wpływy ze wschodu znacznie dla nas niebezpieczniejsze niż zgoda na przestrzeganie unijnych wartości. Szczerze mówiąc, co do trwałości UE zawsze miałem wątpliwości, bo utrzymanie politycznej struktury złożonej z niemal trzydziestu bardzo różnych podmiotów zakrawa na niemożliwość. Sama idea jest jednak warta tego, by ją wspierać, bo alternatywa jest znacznie gorsza. Fantaści, którzy wierzą w możliwość istnienia Polski jako kraju z nikim nie stowarzyszonego są idiotami nieszkodliwymi tylko wtedy, kiedy nie mają wpływu na rzeczywistość. Z ich jednak strony trafia mnie oskarżenie o to, że głoszę antypolskie treści.
Wyobraziłem sobie jak by wyglądał ten kraj pod rządami takich obrońców suwerenności. Pewnie już by mnie zamknęli, może w jakiejś współczesnej Berezie, podobnie jak Mackiewicza w okresie międzywojennym. Może nie, bo za mały jestem na tak poważne represje, ale pewnie nie miałbym, gdzie pisać o swoich poglądach. Nie wiem, czy istniałyby nadal fora społecznościowe, możliwość prowadzenia blogów, pluralistyczne media i tym podobne narzędzia umożliwiające wolność słowa. Ktoś, może ta oskarżająca mnie oponentka, decydowałby, co jest propolskie, a co antypolskie. A jak antypolskie to wiadomo, śmierć wrogom ojczyzny. Niewiele by się zrobić dało, bo sądy byłyby już obsadzone przez władzę i sądziły w zgodzie z władzy życzeniem. Większość znajomych raczej by milczała, bo po co by się było wychylać? Wszak jakoś trzeba przetrwać.
Po tym zarzucie antypolskości po raz pierwszy od czasów komuny dostrzegłem realne zagrożenie. Pocieszające może tylko to, że gdyby ci suwereni zdobyli władzę, powyrzynaliby się nawzajem jak kiedyś Jakobini. Każdemu można by było wtedy zarzucić działalność antypolską i byłby to oręż w wewnętrznej walce o władzę już rządzących. Znamy to z przykładów oskarżający się o antyrewolucyjność bolszewików czy nocy długich noży z hitlerowskich Niemiec. Nie odmówię jednak polskości tym, którzy mi antypolskość zarzucają. Stąd mój smutek, bo to też Polacy.